21 kwietnia 2016 rok.
San Francisco, USA.
Bezmyślnie
wpatrywała się w okno, zastanawiając się jak długo będzie jeszcze musiała czekać
na adwokata, którego nieoczekiwany telefon zaskoczył ją i nieco zdezorientował.
Z rozmowy z prawnikiem niczego nie zrozumiała. Być może było to powodem tego,
że ostatnio wciąż była rozkojarzona. Zbliżający się ślub nieco ją przytłaczał.
Został już tylko miesiąc, a ona czuła w sobie bezradność i jakiś trudny do
zidentyfikowania niepokój, czego nie rozumiała. Mężczyzna, którego już wkrótce
miała poślubić, spełniał wszystkie jej oczekiwania. Kochał ją, a ona
odwzajemniała to uczucie. Jednak wciąż zastanawiała się czy jest gotowa na ten
związek. Z drugiej strony byli przecież parą już od ponad pięciu lat i
małżeństwo wydawało się teraz oczywistością. Mimo wszystko czuła, że dzieje się
to zbyt szybko, co w pewnym sensie było śmieszne.
W
przeciwieństwie do niej Martin był pełen entuzjazmu, planów i pomysłów na ich
przyszłe życie. I może to ta jego euforia sprawiała, że czuła się jakby coś ją
paraliżowało. Dusiło. Było w niej mnóstwo sprzeczności. Z jednej strony nic nie
uległoby przecież zmianie, z drugiej zmieniłoby się wszystko. Ale czy na pewno
o to chodziło? A może powodem była jej przeszłość?
Nie
dorastała w pełnej rodzinie. Nigdy nie miała obojga rodziców. Matki nigdy nie
poznała, gdyż kobieta nie przeżyła porodu. Ze swym ojcem nie była uczuciowo
związana. Gdy umarł mała zaledwie trzynaście lat i nie odczuła jego braku.
Jedyną osobą z jaką była silnie związana, była jej babka, u której zamieszkała
po śmierci ojca. Mieszkała z nią do czasu aż wyjechała na studia, jednak z
radością zawsze powracała do domu jaki stworzyła jej staruszka. Dlatego
bolesnym ciosem była wiadomość o śmierci kobiety. Minęło już kilka miesięcy,
jednak nadal czuła się tak, jakby nagle czegoś jej zabrakło. Dopiero po
odejściu babki zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo była do niej przywiązana.
Nola
Hathorne miała trzydzieści jeden